-->

wtorek, 26 lutego 2013

KICZ I OBCIACH

czyli... lampkę "sobie" zrobiłam.

Do wykonania lampeczki niezbędny jest:
-jeden małochętny Chłop (kable, te sprawy, niewiele znanych mi kobit to ogarnie);
-chętna, milusia, always-ready Przyjaciółka z umiejętnościami (przyszywanie, poziom podobno podstawowy);
-ex -świecznik, który będzie robił za podstawę rzeczonej lampeczki;
-wielce obciachowy "babciny" klosik;
-jakieś frędzelki "szimi-szimi" i igła z nitką;
-godzinka z przerwą na kawkę.

Po (mocno zaokrąglonej) godzince cudzej pracy, mamy tę oto cudowną lampeczkę. Kicz i obciach. Kocham najbardziej na świecie! ;)

(na zdjęciach: lampeczka z Mysią i bez)






niedziela, 24 lutego 2013

I LOVE YOU, JIMMY!

W pierwszych słowach mego listu nadmienię, że nie oglądam tele. I powiem Wam, że jeżeli wiem cokolwiek o czymkolwiek, to przyznać muszę, że to świetnie, bo:

"Wielkie to szczęście nie wiedzieć dokładnie,
na jakim się żyje świecie".

Nie, to nie ja tak mądrze. To pani Szymborska.
Ma rację. Mam szczęście. Chociaż czasem trochę wstyd nie wiedzieć o najbardziej szokujących, dramatycznych, historycznych wydarzeniach, co to na naszej błękitnej planecie miały miejsce.
Jest internet, się wie. Też nie bez wad ("pudlizacja" portali informacyjnych), ale...
Omija mnie słuchanie tonu reporterów wiadomości wszelkich stacji przekazujących kolejne sensacyjne info.
Ostatnio czytałam, że jakiś tefałenowski dziennikarz został zwolniony z pracy, bo w swoim programie sparodiował ten charakterystyczny sposób mówienia dziennikowych prowadzących.
Nie chcę, żeby mnie ktoś straszył, szokował, niepokoił, głos dramatycznie zawieszał.
A o tym, co mnie interesuje, poinformuję się sama.
Tak więc... Pani Wisława miała rację. "Wielkie to szczęście".

Panią Wisławę kocha pewien rysownik, artysta, Jimmy.
Ja kocham Jimmiego.
Jego pierwszą wydaną w Polsce książką obdarowałam tych, dla których forsy starczyło i poleciłam pozostałym.
"Jak bawi się nami miłość". Cudna historia "od pierwszego wejrzenia, do uszczęśliwienia" inspirowana poezją pani Szymborskiej, of course!
Nie można przestać jej oglądać. Nie można się oderwać.
Dla zakochanych, tych, co chcieliby się zakochać, tych, co już dotarli do fazy stabilizacji (czytaj: nudy) w długoletnim związku (nie doszukuj się aluzji Majkel, nie wszystko, co mówię, musi być o Tobie! ).

Najnowsza książka pana Liao, "Dźwięki kolorów", jest o dziewczynce tracącej wzrok.
Nie ma tam tanich chwytów, a wzrusza i pozwala się wczuć na tyle, na ile to możliwe, w sytuację.
Piękna jest. A bohaterowie pierwszej książki tu i ówdzie się pojawiają. Trzeba być bystrzachą i poszukać.

Polecam te cuda! Nie wyobrażam sobie nie mieć ich w biblioteczce!
Zajrzyjcie do Jimmiego w jakimś empiq,traffiq, merlinu, czy inszym książkowym sklepiku.
Otworzycie i już bez niego nie wyjdziecie! :)

(dzisiejszy wpis powstał pod wpływem inspiracji,konkretnie pani FUNITY, zasiada u mnie po prawicy, zajrzyjcie sobie, do Niej zawsze warto!)


piątek, 22 lutego 2013

MOJA MAMA MA SIURKA...


Dziecko nam urosło, dwa latka skończyło. I przestawić trza... Z pieluchy na nocniczek \ kibelek (na razie nic nie pasi). W tym celu zanabyto lekturę "Nocnik" (nie, nie Andrzeja Żuławskiego, ale jakiś "hit w Stanach"). W lekturze tej, już na wstępie odkryto przed dziecięciem naszym tajemnicę istnienia.

Otóż... Bolek, główny bohater, ma siurka. TAAAK, naprawdę!
Ma i go prezentuje.
Służy on, jak powszechnie wiadomo, do robienia siusiu (głównie do nocniczka, of course!).
Książkę wertujemy i czytamy sto razy dziennie, zwłaszcza w porze posiłków (mniamki!), zawsze zatrzymując się na dłuższą chwilę na "mini-atlasie" anatomii Bolka...
-Mama, siurek robi siusiu.
-Tak, wiem!
-Mama, mam siurka?
-Nie masz, Gusiu.
-A mama ma siurka?
-Nie, mama nie ma siurka.
-Mama ma siurka!
-Nie, mamusia nie ma siurka, naprawdę.

Godzina 16.30, wchodzi moja maturzystka.
Gusia:
-Moja mama ma siurkaaaaa!

Ups... No i się wydało.
Im dłużej się tłumaczę, tym gorzej wychodzi.
A o tym, że mam siurka wie już pan listonosz, pan z kiosku (który nam sprzedaje magazyn "Świnka Peppa"), pan z wilczurem i wogóle każdy, kto chce słuchać...
Także, jeżeli również jesteście mamami i macie siurki, "don't worry, be happy", jak mówi pismo.
Jeżeli jesteście "tatami" i tyż macie siurki. No cóż... chyba powinniście się cieszyć! :)

(zdjęcie nr 1 "A teraz do mikrofonu, tak żeby wszyscy słyszeli! Moja mama...", zdjęcia pozostałe z nocnika wzięte)






czwartek, 21 lutego 2013

PANIE BOŻE, CO JESZCZE NA MNIE SPADNIE?

Czyli.... gdzie byłam, jak mnie nie było.

Są ludzie na tym świecie, oj są, którym za tak długą nieobecność należy się choć parę słów wyjaśnienia. Wprawdzie pogłoski o mojej śmierci były nieco przesadzone, ale niestety tylko nieco... momentami.
Oto zwięźle i bez zbędnych ceregieli w punktach ujęte przyczyny, stanowiące przeplatankę komedii z tragedią, ambitnego melodramatu z kiepskim serialem, a będące prawdziwym i szczerym wyjaśnieniem dlaczego why mnie tu nie było:
-przeprowadzka, czyli powrót do naszego mieszkania (bo 5 minut od (mojej!) Mamusi);
-pobyty i wizyty w placówkach ochrony (?!) zdrowia;
-diagnozy chorób poważnych (fałszywe! :);
-diagnozy innych chorób poważnych, prawdziwe :( ;
-wypadeczek samochodowy, sztuk raz.
Nic ciekawego jednym słowem, chociaż nie powiem żebym się specjalnie nudziła. Ba! Baaardzo chciałabym się ponudzić.

Latam ostatnio po chałupie, bo Muffin chory (choroba powszechna) i wygłaszam raz w myślach, raz pod nosem rzeczone: "Panie Boże, co jeszcze na mnie spadnie?".
Najwyższy, znany z poczucia humoru i refleksu odpowiada szybko: "Szafki kuchenne!".
Nice, dzięki!
Najpierw ostrzegawcze chrupnięcie.
Wycofuję się na korytarz.
Czerwona lampka zaczyna pulsować. Rozpierducha wisi w powietrzu.
Potem... wszystko toczy się szybko. Efekt domina. Lecą szafki trzy. Jedna na kuchenkę, na której pyrka wesoło niczegoniepodejrzewający obiad.
Ogień buch!
Potem już szafeczka płonie powoli.
"Dzwonić najpierw do Mamusi, czy na alarmowy?". Mądry (???) człowiek zawsze ma dylemat.
Ale... jakiś wbudowany EMERGENCY system działa i po podłodze usłanej malowniczo skorupami idę sobie na bosaka, powolutku (pośpiech poniża!) zgasić gaz i ugasić co trza.
Potem dzwonię do Mamusi. Przybywa na odsiecz wraz ze Sztabem Kryzysowym (Padre).
Sytuacja opanowana już od kilku dni, ale nogi jeszcze mi się trzęsą.

Nie jestem Austen'ową Emmą, która zwykła mawiać (przynajmniej ta filmowa, Gwyneth):
"I may have lost my heart, but not my self control".
Ja tracę wszystko od razu: serce, głowę, a samokontroli i tak nigdy nie miałam w nadmiarze.

Także "to cut the long story short", jak mawiają, tak to u nas było, jest i póki co będzie.
Nie mogłam i nie chciałam opisywać historii w trakcie (nie lubię ludzi obarczać, Majkel zapewne się ze mna zgodzi ;). Kolejne części i odsłony chorobowej sagi przyjmuję już jako normę i dalej obarczać nie zamierzam. Jest to po prostu część lajfstajlu, która czasem dominuje i organizuje życie Dzikich, często bywa tylko "dodatkiem do".

And now... Nadejszła wiekopomna chwila, aby podziękować Tym Wszystkim Przemiłym Osobom dopominającym się o moją skromną osobę. Dziękuję Wam bardzo Dziewczyny Kochane! Bardzo, bardzo!
Powinnam, jak na Oskarach, ściągawkę wydobyć i dziękować z Imienia, ale boję się pominięcia kogokolwiek. Wielkim i niewybaczalnym byłoby to niedopatrzeniem.
Także, po prostu, DZIĘKI! Ajlawu! :*

(na zdjęciu: mój avatar - Giorgio, taaaak u nas lampeczki świecą się w najlepsze ;)