Czyli.... gdzie byłam, jak mnie nie było.
Są ludzie na tym świecie, oj są, którym za tak długą nieobecność należy się choć parę słów wyjaśnienia. Wprawdzie pogłoski o mojej śmierci były nieco przesadzone, ale niestety tylko nieco... momentami.
Oto zwięźle i bez zbędnych ceregieli w punktach ujęte przyczyny, stanowiące przeplatankę komedii z tragedią, ambitnego melodramatu z kiepskim serialem, a będące prawdziwym i szczerym wyjaśnieniem dlaczego why mnie tu nie było:
-przeprowadzka, czyli powrót do naszego mieszkania (bo 5 minut od (mojej!) Mamusi);
-pobyty i wizyty w placówkach ochrony (?!) zdrowia;
-diagnozy chorób poważnych (fałszywe! :);
-diagnozy innych chorób poważnych, prawdziwe :( ;
-wypadeczek samochodowy, sztuk raz.
Nic ciekawego jednym słowem, chociaż nie powiem żebym się specjalnie nudziła. Ba! Baaardzo chciałabym się ponudzić.
Latam ostatnio po chałupie, bo Muffin chory (choroba powszechna) i wygłaszam raz w myślach, raz pod nosem rzeczone: "Panie Boże, co jeszcze na mnie spadnie?".
Najwyższy, znany z poczucia humoru i refleksu odpowiada szybko: "Szafki kuchenne!".
Nice, dzięki!
Najpierw ostrzegawcze chrupnięcie.
Wycofuję się na korytarz.
Czerwona lampka zaczyna pulsować. Rozpierducha wisi w powietrzu.
Potem... wszystko toczy się szybko. Efekt domina. Lecą szafki trzy. Jedna na kuchenkę, na której pyrka wesoło niczegoniepodejrzewający obiad.
Ogień buch!
Potem już szafeczka płonie powoli.
"Dzwonić najpierw do Mamusi, czy na alarmowy?". Mądry (???) człowiek zawsze ma dylemat.
Ale... jakiś wbudowany EMERGENCY system działa i po podłodze usłanej malowniczo skorupami idę sobie na bosaka, powolutku (pośpiech poniża!) zgasić gaz i ugasić co trza.
Potem dzwonię do Mamusi. Przybywa na odsiecz wraz ze Sztabem Kryzysowym (Padre).
Sytuacja opanowana już od kilku dni, ale nogi jeszcze mi się trzęsą.
Nie jestem Austen'ową Emmą, która zwykła mawiać (przynajmniej ta filmowa, Gwyneth):
"I may have lost my heart, but not my self control".
Ja tracę wszystko od razu: serce, głowę, a samokontroli i tak nigdy nie miałam w nadmiarze.
Także "to cut the long story short", jak mawiają, tak to u nas było, jest i póki co będzie.
Nie mogłam i nie chciałam opisywać historii w trakcie (nie lubię ludzi obarczać, Majkel zapewne się ze mna zgodzi ;). Kolejne części i odsłony chorobowej sagi przyjmuję już jako normę i dalej obarczać nie zamierzam. Jest to po prostu część lajfstajlu, która czasem dominuje i organizuje życie Dzikich, często bywa tylko "dodatkiem do".
And now... Nadejszła wiekopomna chwila, aby podziękować Tym Wszystkim Przemiłym Osobom dopominającym się o moją skromną osobę. Dziękuję Wam bardzo Dziewczyny Kochane! Bardzo, bardzo!
Powinnam, jak na Oskarach, ściągawkę wydobyć i dziękować z Imienia, ale boję się pominięcia kogokolwiek. Wielkim i niewybaczalnym byłoby to niedopatrzeniem.
Także, po prostu, DZIĘKI! Ajlawu! :*
(na zdjęciu: mój avatar - Giorgio, taaaak u nas lampeczki świecą się w najlepsze ;)